sobota, 31 grudnia 2016

Copper Crown - Rozdział 1

Szczęśliwego Nowego Roku!
Skoro rozpoczął się nowy rok, czas na nowy początek z nowym fanfickiem.
Będzie to coś innego niż do tej pory pisałam. Bardziej złożony, ambitniejszy... i trudniejszy do napisania. Mam nadzieję, że mnie wesprzecie w trakcie pisania ^^
Z góry chcę zaznaczyć, że na ten moment będę publikować co dwa tygodnie w niedzielę.
Może to ulec oczywiście zmianie w zależności od tego, jak szybko będę pisać.
Liczę, że was nie zanudzę przez pierwsze kilka rozdziałów ^^"

~***~

Grupa kilkuletnich dzieci biegała po placu, śmiejąc się i krzycząc donośnie. Co jakiś czas wpadały na jakiegoś dorosłego, którzy jedynie obdarzali je pełnymi dezaprobaty spojrzeniami. Rodzice, zajęci wybieraniem owoców i warzyw na stoiskach, obserwowali z daleka swe pociechy, zerkając na nie od czasu do czasu.

Tego dnia targ pękał w szwach. Na miejsce przybyło wielu mieszczan, chcących zaopatrzyć swe spiżarki na kolejne kilka dni oraz służących, dzierżących w dłoniach koszyk, sakiewkę pełną monet i listę sprawunków dla swych panów. Centrum miasta wypełniał gwar rozmów, śmiech dzieci i nierzadko odgłosy kłótni między chcącymi zarobić sprzedawcami a próbującymi się targować kupującymi.

Młody mężczyzna przysiadł na jednym z położonych wyżej murków, obserwując jarmark z daleka. Lubił przyglądać się z ukrycia mieszkańcom miasta, patrzeć na ich twarze, analizować reakcje na wszystkie wydarzenia, które miały miejsce na placu, samemu pozostając niewidocznym. Ukontentowany westchnął i przymykając oczy, wystawił twarz do słońca. Promienie letniego słońca nadały wszechobecnym murom ładnego, piaskowego koloru i grzały przyjemnie, sprawiając, że chciało się spędzić choć kilka godzin na zewnątrz.

Tknięty nagłą myślą, młodzian zeskoczył z kamienia i lekkim krokiem podążył w dół ulicy. Naciągając mocniej kaptur, wmieszał się między ludzi. Zazwyczaj nie wchodził bezpośrednio na teren targu, jednak dzisiaj poczuł, że powinien. Przeczucia zwykle go nie myliły, więc mimo lekkiego zdenerwowania zdecydował się posłuchać intuicji i po raz pierwszy zobaczyć to wszystko z bliska.

Nie wiedział, czy to przez zwykłe, tanie odzienie, kaptur, który przesłaniał połowę jego twarzy, czy pośpiech, w którym zdawali się być mieszczanie, ale nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Każdy był zajęty swoimi sprawami i bacznie obserwował jedynie sprzedawcę oraz własną sakiewkę. To spostrzeżenie sprawiło, że mężczyzna nieco się rozluźnił. Gdyby ktoś miał go rozpoznać, prawdopodobnie już by się to stało.

Już od dawna przyglądał się wydarzeniom na tym placu. Co najmniej trzy razy w miesiącu, zawsze w ten sam dzień tygodnia, ubierał najmniej wyróżniające ze swoich spodni i pasującą do nich koszulę, naciągał na głowę kaptur, po czym siadał na swoim stałym miejscu na murze obronnym miasta. W ten sposób mógł przez kilka godzin poprzyglądać się życiu codziennemu obywateli stolicy. To z pozoru nudne zajęcie pochłaniało całą jego uwagę do tego stopnia, że musiał potem biec do domu, jeśli chciał uniknąć konsekwencji za wymykanie się bez pozwolenia.

Przechodzący od straganu do straganu ludzie nierzadko trącali go ramionami, niemal przewracając na ziemię. Ignorował to, zbyt pochłonięty samym faktem bycia tu, na dole. Po raz pierwszy wmieszał się między mieszkańców, wobec których do tej pory zachowywał fizyczny dystans. Ukrył dłonie w kieszeniach i zacisnął pięści, chcąc choć w taki sposób dać ujście swojej ekscytacji. Nie był już nastolatkiem, żeby cieszyć się z tak prozaicznych rzeczy, jak wycieczka na targ, lecz mimo wszystko czuł się jak dzieciak, któremu po raz pierwszy pokazało się świat poza dzielnicą, w której się wychowywał.

Cofnął się gwałtownie, gdy mała dziewczynka, potknąwszy się o wystający kamień, poleciała w jego stronę, niechcący go popychając. Natychmiast przykucnął i pomógł dziecku wstać.

– Nic ci nie jest? – zapytał, otrzepując jej jasną sukienkę z pyłu.

Pokręciła głową i uśmiechnęła się szeroko.

– Dziękuję! – krzyknęła i pobiegła dalej.

Mężczyzna odgarnął na bok ciemne pasemko, które wydostało się spod jego kaptura, z delikatnym uśmiechem odprowadzając wzrokiem kilkuletnie dziecko. Dopiero, gdy dostrzegł, że znalazła się w ramionach kobiety, która zdawała się być jej matką, odwrócił się i poszedł dalej.

Mimo że miał ochotę biegać od jednego straganu do drugiego, szedł wolno, niby od niechcenia obserwując wykłócających się ze sprzedawcami ludzi. Chwilami musiał powstrzymywać głośny śmiech, słysząc niektóre argumenty kupujących. Ludzie naprawdę są tacy zabawni, czy to po prostu jego specyficzne poczucie humoru?

Nawet nie zauważył, kiedy dotarł na skraj placu. Tu kręciło się o wiele mniej osób, więc mógł się spokojnie rozejrzeć, nie pilnując aż tak bardzo swojej przestrzeni osobistej.

Ignorując badawcze spojrzenie sprzedawcy, pochylił się nad jednym z koszyków wypełnionych po brzegi jabłkami. Były ładne, czerwone i całkiem spore. Brunet wyciągnął rękę, chcąc sprawdzić, jakie są w dotyku.

– Proszę spróbować – usłyszał skrzekliwy głos właściciela straganu. – Są dobre, panie, smaczne, soczyste. Tylko dziesięć srebrników za kilogram. – zachęcał. – Spróbuj, panie, spróbuj.

Zanim poddał się pokusie, nieznajoma dłoń chwyciła go za nadgarstek, zmuszając go do wypuszczenia owocu. Zapominając o swoim postanowieniu, by nikomu nie pokazywać twarzy, podniósł głowę i spojrzał w stronę nieznajomego.

Mężczyzna, który mu przeszkodził, był mniej więcej jego wzrostu. Krótkie blond włosy nachodziły mu na uszy. Zdawało się go to nieco irytować, gdyż wolną dłonią co chwilę je odgarniał. Ubrania, które na sobie miał, przypominały jego własne, jednak były jaśniejsze i czystsze. Wyprostowana i pełna pewności siebie postawa zdawała się zarówno przytłaczać starca za ladą, jak i działać mu na nerwy. Starszy człowiek zmarszczył brwi. Już otwierał usta, chcąc odgonić najwyraźniej znanego sobie osobnika, gdy ten odezwał się głośno:

– Jeśli masz ochotę na owoce, nie bierz ich od tego człowieka. Jego sad już od dawna jest chory – oznajmił, śmiejąc się pod nosem – a ta piękna, czerwona skórka jest zasługą prostego zaklęcia.

– Jak śmiesz?! – krzyknął starzec. – Kto ci pozwolił wygadywać takie rzeczy? Wynoś się, zanim wezwę straże, ty gówniarzu, ty…!

– Miłego dnia życzę, panie Kim, udanych interesów – pożegnał się blondyn, ciągnąc za sobą milczącego bruneta.

Mężczyźni szli przez chwilę w milczeniu, oddalając się od hałaśliwego sprzedawcy. Ciemnowłosy zaczął wychodzić z szoku wywołanego niespodziewaną kłótnią z sadownikiem i już miał wyrwać rękę z uścisku nieznajomego, kiedy ten ponownie się odezwał.

– Wielu moich znajomych pochorowało się przez jego produkty. Uznałem, że oszczędzę kolejnej osobie sensacji żołądkowych. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe.

Brunet zauważył, że zatrzymali się na skraju placu, gdzie było na tyle cicho, że dało się przeprowadzić normalną rozmowę. Pokręcił głową, odpowiadając w ten sposób na zadane mu pytanie. Wolał się nie odzywać. Tak na wszelki wypadek.

– Polecam tamten stragan – blondyn wskazał stanowisko należące do młodej, rudowłosej dziewczyny. – Jej owoce są dobre i zawsze świeże, nie są też specjalnie drogie. Sprawdzony sprzedawca, znam jej rodziców.

Zakapturzony mężczyzna pokiwał jedynie głową, unikając bezpośredniego kontaktu wzrokowego, z jakiegoś powodu czując zmieszanie.

Widząc to, jasnowłosy zaśmiał się pod nosem.

– Jak ci na imię? – Westchnął, kiedy jedyną odpowiedzią, jaką uzyskał, była cisza. – No cóż, trudno. Chyba musimy się pożegnać, mój zakapturzony przyjacielu, obowiązki mnie wzywają. A tobie radzę szybko się decydować, czy chcesz tych owoców, czy nie. Za chwilę zamykają targ.

Brunet spojrzał na towarzysza zaskoczony. Jak to zamykają targ? Ile czasu tu spędził? Z pewnością o wiele więcej, niż zamierzał. Musiał już wracać.

Kiwnął głową blondynowi na pożegnanie, a potem wmieszał się w tłum.



***

Ostatnie promienie słońca znikały za murami, pogrążając miasto w ciemnościach. Brunet odwrócił wzrok od tego widoku, który choć był piękny, budził jego niepokój. Zdawał sobie sprawę, że powinien wrócić wcześniej, jednak ludzie na targu tak zajęli jego umysł, że zupełnie stracił poczucie czasu. Dopiero nieznajomy mężczyzna, który oszczędził mu zatrucia pokarmowego uświadomił mu, jak bardzo był spóźniony.

Pochyliwszy się, odsunął na bok grube pędy bluszczu, odsłaniając tym samym niewielkie, dotknięte przez czas drzwi. Położył dłoń na chropowatej powierzchni i popchnął drzwiczki. Szybko ustąpiły, a on, upewniwszy się, że nikt go nie śledził, zniknął w zimnym tunelu.

Mimo, że w środku panował mrok, poruszał się szybko. Znał tę drogę na pamięć – każdy metr kwadratowy, każdy kamień tworzący ściany korytarza. Liczył uważnie kroki. Trzydzieści jeden, trzydzieści dwa… Po kolejnych dziesięciu zatrzymał się, kucnął i sięgnął do skrytki po swojej lewej. Rzucił miękki pakunek przed swoje stopy i w pośpiechu zaczął zrzucać z siebie ubrania mieszczanina. Chwilę później delikatne szaty okryły jego ciało. Brudne tkaniny upchnął w dziurze i w pośpiechu ruszył dalej.

W końcu dotarł do kolejnych, bardziej solidnych drzwi. Położył dłonie na gałce, jak zawsze modląc się w duchu, by nikomu nie przyszło do głowy majstrować przy zamku i odciąć mu drogę powrotną. Odetchnął z ulgą, kiedy drzwi drgnęły. Ponownie wstrzymał oddech, otwierając je bardzo powoli. Zanim opuścił zimny tunel, zerknął na zewnątrz, upewniając się, że korytarz jest pusty i dopiero wtedy wyszedł na zewnątrz. Zamknął szybko drzwi, a klucz schował w jednej ze swoich kieszeni. Wygładziwszy niewielkie fałdy swoich szat, wolnym krokiem ruszył przed siebie.

Te ściany, w odróżnieniu od tych tworzących wąski i brudny tunel, którym szedł jeszcze kilka minut wcześniej, były czyste i zadbane. W przytwierdzonych do nich uchwytach znajdowały się duże pochodnie, w tamtym momencie jeszcze zgaszone. Przez spore, oszklone okna wpadało światło zachodzącego słońca, nadal widoczne ze wzgórza, na którym znajdowała się budowla. Okrywające powierzchnie między pochodniami herby jasno wskazywały, co to było za miejsce.

– Panie!

Zirytowany Heechul przymknął oczy. Miał nadzieję, że uda mu się dotrzeć do swoich komnat niepostrzeżenie, ale zapomniał, że ona zawsze potrafiła go znaleźć. Zawsze i wszędzie. No, prawie wszędzie.

Odwrócił się powoli. Przywołał na twarz uprzejmy uśmiech, mający na celu ukrycie chęci mordu na niskiej brunetce, która lekko zadyszana dygnęła przed nim z szacunkiem.

– Tak, Wheein?

– Gdzie byłeś? – dziewczyna porzuciła wszelkie zasady dobrego wychowania. Oparła pięści o biodra i spojrzała na mężczyznę wyzywająco. – No, gdzie? Szukałam cię pół dnia!

– Poszedłem na spacer do ogrodu. Zaszedłem trochę za daleko – skłamał.

– Do ogrodu? Na tyle godzin? – Powatpiewała.

– Zasnąłem – wzruszył ramionami. – Coś się stało?

Dziewczyna westchnęła ciężko i chwyciwszy go pod rękę, pociągnęła na przód, wznawiając wędrówkę korytarzem.

– W zasadzie to nie – przyznała po chwili. – Chciałam tylko, byś pomógł mi przy jednym zaklęciu.

– Mała kłamczucha. – Heechul pstryknął ją lekko w nos, na co dziewczyna skrzywiła się. Nie lubiła tego. – Mogłaś od razu powiedzieć, że uwielbiasz mnie tak bardzo, że chcesz spędzać ze mną każdą chwilę swojego marnego życia.

– Czy ty kiedyś przestaniesz myśleć, że tylko twoje życie jest wspaniałe, Kim Heechulu? – Hee pokręcił głową, na co Wheein zaśmiała się, rozbawiona.

– A co do zaklęcia… Przecież wiesz, że nie mam na tyle mocy, żeby ci pomagać, kiedy faktycznie tego potrzebujesz. Mogłaś poprosić Hwasę.

– Hwasa pojechała do matki w odwiedziny, a ty wcale nie jesteś taki bezużyteczny – zażartowała młodsza. – Ponoć królewska krew czyni cuda.

Brunet wzruszył lekceważąco ramionami. Czyniła cuda czy nie, to nie było ważne. Dla niego liczyło się to, czy potrafił zrobić coś bardziej złożonego. Jego krew mu w tym nie pomagała, co sprawiało, że stawała się dla niego bezużyteczna.

Oboje rozmawiali jeszcze trochę o eksperymentach, które przeprowadzała Wheein, po czym rozstali się pod drzwiami do komnat Heechula. Gdy tylko mężczyzna znalazł się w środku, oparł czoło o płaską, drewnianą powierzchnię i odetchnął, uspokojony.

Nie zauważyła. To dobrze. Hee kochał swoją przyjaciółkę, była jedną z najdroższych mu osób, ale nie mogła się dowiedzieć, co robił. Nikt nie mógł odkryć jego tajemnicy.

Odsunąwszy się od drzwi, wszedł głębiej do komnaty, przeczesując włosy palcami. Skrzywił się, kiedy wyczuł niewielkie ziarenka między kosmykami. Wiatr musiał wiać naprawdę mocno, pomyślał. Podszedł do nadal wypełnionej wodą miski, pozostawionej na toaletce przez jedną ze służących. Nie mógł teraz umyć włosów, to byłoby zbyt dziwne i ktoś mógłby zacząć coś podejrzewać, ale twarz musiał przemyć. Czuł się niekomfortowo z kurzem i pyłem pokrywającymi jego skórę.

– Od razu lepiej – uśmiechnął się do swojego odbicia, ocierając wilgotną twarz miękką tkaniną.

Chwycił jeszcze za szczotkę, szybko poprawiając fryzurę. Teraz było idealnie.

Heechul opadł na pobliskie krzesło i jęknął cicho, czując ból w nogach. Sporo czasu minęło, odkąd musiał tak szybko i długo biec. Chyba powinien wznowić treningi, nie mógł sobie przecież pozwolić na utratę formy. Przymknął oczy, powalając myślom swobodnie płynąć.

Kim był mężczyzna, którego dziś spotkał? Wyglądał na stosunkowo zamożną osobę – bogatego mieszczanina albo biedniejszego szlachcica, wnioskując po odzieniu. Szlachcice z reguły nie byli od tak uprzejmi dla nieznajomych, zwłaszcza w takich miejscach jak targ, więc Hee obstawiał jednak mieszczaństwo.

To było naprawdę miłe z jego strony, pomyślał, będę musiał mu jakoś podziękować przy okazji…

Jego własna myśl sprawiła, że zesztywniał na moment. Czy on właśnie planował kolejne spotkanie z tym człowiekiem? Cóż, wycieczkę na plac na pewno, w końcu wymykał się tam regularnie… A jeśli wpadnie na nieznajomego blondyna, to nie będzie to jego decyzja, tylko zrządzenie losu.

– Panie…? – Hee podskoczył na krześle, słysząc cichy głos zza drzwi.

– Tak?

– Służba zaraz poda kolację, panie. Gdybyś zechciał zejść do jadalni…

– Już idę. – Podniósł się z krzesła, ostatni raz zerknął w lustro i wyszedł z sypialni, nieomal wpadając na młodego służącego. – Co jest dzisiaj na kolację?

– Słyszałem coś o pieczonej kaczce, mój panie – odrzekł sługa, podążając na Heechulem w stronę jadalni.

– Czy mój ojciec będzie obecny?

– Nie, książę. Król wyjechał dziś w interesach.

Hee pokiwał jedynie głową.

Wyglądało na to, że znów zje kolację we własnym towarzystwie.